Andrea Long Chu (będzie tu o niej kiedyś więcej) napisała recenzję The Emperor of Gladness, nowej powieści Oceana Vuonga. w środku: frapująca obrona prozatorskości.
Autor w końcu pogodził się chyba z faktem, że proza, w przeciwieństwie do poezji, obeschnie i umrze bez czytelnika, który będzie w stanie ją zrozumieć: nareszcie mówi do nas. Vuong twierdzi, że na początku zwrócił się w stronę poezji, ponieważ zapewniała mu ona poczucie "uścisku ręki na skórze", coś w rodzaju niejęzyka zdolnego dzięki aurze nieprzeniknioności wyrazić realne doświadczenie bycia niezrozumianym. Jednak ciężar osobności tak często przygniatał poetę, że zapomniał on – albo, co gorsza, zaprzeczył temu – że nawet homoseksualni imigranci z Wietnamu są zdolni do uniwersalnych przeżyć.
poetyckość w charakterystyce Chu jest indywidualistyczna, abstrakcyjna, nastawiona nie na zrozumienie, ale próbę przekroczenia granic języka, oddania tego, co niewyrażalne; tekst poetycki nie ma komunikować sensu, ale stanowić doświadczenie. prozatorskość natomiast jest komunalna, zakorzeniona w konkrecie i udramatyzowanym doświadczeniu, nastawiona na przekazanie treści.
jakoś tak mam ostatnio, że czuję się najbardziej prozaikiem numer 3, więc się nad tym zatrzymałam, żeby pokontemplować. lubię trzymać w głowie przeciwne impulsy, kiedy myślę o literaturze.
(polecam w ogóle lekturę całego tekstu, bo jest tam dużo przenikliwych i ciętych obserwacji i po prostu dobrze się czyta; ALC jest trochę jak rybołów, udatnie łączy lekkie pióro, głębię analizy i zadziorny pazur, myślę, że wielu krytyków chciałoby być takimi jak ona).
bo w ogóle odnoszę przemożne wrażenie, że ten rok upływał mi dotychczas pod znakiem jednania się z poetyckością: pytanie "weronika, dlaczego ty nie piszesz wierszy?" na dobry początek warsztatów; nazwanie tego, co piszę, "poetyckim gore"; pytanie o poezję spekulatywną w podkaście. gdzie się nie pojawiłam, natychmiast mnie rozpracowywano – jestem niespełnioną poetką.
lubię poezję, ale wpędza mnie ona w nieśmiałość, zwłaszcza współczesna. wydaje się bardzo cool, a przy tym bardzo osobnicza, niezainteresowana porozumieniem z czytelniczką. tak więc okazjonalnie robię podejścia do lektury, ale nigdy za wiele sobie po tym nie obiecuję. znałam osoby, które były jak współczesna polska poezja, i obiecywanie sobie za wiele zawsze kończyło się katastrofą.
tyle o tym, jak widzę poezję innych; chciałabym teraz sobie rozpracować, czym poetyckość jest dla mnie. ostatnio pisałam o krytyce antysystemowej i wspaniale mi to wykrystalizowało ważny element mojej praktyki. może z poetyckością będzie podobnie.
pierwszym, co mi przychodzi na myśl, kiedy o niej myślę, jest lekkość. frazy krótkie jak wersy (w mojej głowie linijki wierszy są krótkie i postrzępione, sorry not sorry), przeskakujące od obrazu do obrazu, iskrzące na styku słów zestawionych w nieoczekiwany sposób. eliptyczność, niedopowiedzenie, zawieszenie. również swoboda, przyjemność czerpana z piękna języka, rozluźnienie frazy, literatura jako doświadczenie. wreszcie: odsłonięcie siebie, otwarta emocjonalność, ryzyko egzaltacji, sięganie po coś, co może okazać się bełkotem albo co gorsza krindżem.
gdybym miała podsumować, czym jest dla mnie poetyckość, w jednym obrazie: tańcem na linie. prozatorskość to przydatna rama pomagająca nie spaść. no ale czasami dobrze się jednak puścić i zatańczyć nad przepaścią.